Kwintesencją naszego wyjazdu z Mamą do Francji, który obiecałyśmy sobie po trudnych przejściach było pyszne jedzenie i cudowny widok z naszego tarasu.
Wędrowałyśmy po uliczkach urokliwego miasteczka Villefranche-sur-Mer, które znamy od lat, w poszukiwaniu najlepszej bagietki (która, jak się okazało, wciąż jest najsmaczniejsza w tej samej boulangerie co zawsze) i rozpływających się w ustach serów.
Gdy czas nie goni, a dni sączą się leniwie, z przyjemnością przygotowuję posiłki sama, skupiając się na sałatkach i francuskich przysmakach. Czuję wtedy, że wypełniam się dobrodziejstwem słońca i witaminami.
Tak cudownie jest nic nie musieć, nigdzie się nie spieszyć. Nie mieć presji na zwiedzanie, opalanie, „korzystanie z każdej chwili”.
To było wspaniałe uczucie powrócić do tego miejsca z Mamą, prowadzić zwyczajne życie i choć na chwilę poczuć się jak u siebie.
Czasami właśnie tego najbardziej potrzebujemy: pobyć z ukochaną osobą, spacerować, jeść pyszności, cieszyć oczy widokami i o nic się nie martwić.
Ten beztroski czas pozwala zatęsknić za codziennością, zdystansować się i naprawdę docenić to, co się ma.
Wrzucam do blogowego pamiętnika urywki z naszego wyjazdu, do których z ciepłem w sercu będę powracać.
Taka piękna rzeźba w naszym ogrodzie.
W Villefrance mieszka moja ciocia, kuzynka mojej Mamy (córka siostry Babi) i zazwyczaj zatrzymywałyśmy się u niej w niesamowicie klimatycznym domu, który wywarł na mnie ogromne wrażenie i duży wpływ na wnętrzarskie poczucie estetyki. Wpis znajdziecie tu - klik chociaż zdjęcia były robione 14 lat temu w innym formacie i za bardzo wyostrzają kolorystykę.
W tym roku zachorował mąż cioci Żaneci i nie chciałyśmy sprawiać im dodatkowego kłopotu, dlatego postanowiłam poszukać mieszkania na Airbnb byśmy czuły się swobodnie.
Przestronna przestrzeń i piękny widok z tarasu oraz każdego okna w mieszkaniu przeszły nasze najśmielsze oczekiwania.
To czego nie znajdzie się w hotelowych pokojach, to te urokliwe detale, które świadczą o tym, że ktoś tu kiedyś mieszkał i urządził wnętrza z niepowtarzalnym klimatem.
Ogromnie urzekła mnie zawartość górnych półek, które skrywały skarby z przeszłości.
Albo świetną kolekcję płyt winylowych!
Piękna kolorystyka zarówno elewacji jak i wszelkich detali oraz kaskadowego ogrodu.

Piękne drzwi nadają niepowtarzalnego uroku.
Chciałam na tym wyjeździe ugościć moją Mamę, by mogła naprawdę odpocząć od codziennych obowiązków, które wypełniały jej życie przez 13 lat choroby mojego Taty — zwłaszcza w ostatnim roku, kiedy był już całkowicie leżący.
Dlatego wszelkie przygotowywanie posiłków, zakupy i zmywanie przejęłam ja.
Samo wybieranie prostych przepisów, wyszukiwanie pysznych smakołyków i podawanie ich na tarasie z obłędnym widokiem sprawiało mi ogromną przyjemność.
Zdałam sobie wtedy sprawę, jak bardzo ten stan różni się od mojej codzienności.
Człowiek przywyka do tego, ile robi na co dzień — i przestaje siebie doceniać.
Zajmowanie się domem i sporą rodziną to zupełnie inny wymiar niż gotowanie z miłością dla dwóch osób, które kochają francuskie smaki. 😄
Nie wiem jak to się dzieje, ale we Francji nawet najprostsze rzeczy smakują lepiej. Może to słońce muskające policzki, może szum cykad albo zapach ziół unoszący się w powietrzu... A może to po prostu ten niespieszny rytm dnia, który pozwala naprawdę czuć.
Podczas tegorocznego pobytu w Villefranche-sur-Mer, tym maleńkim, kolorowym miasteczku zatopionym w błękicie Morza Śródziemnego, nie szukałyśmy wyszukanych restauracji. Chciałam jeść tak, jak lubię najbardziej — prosto, lokalnie i z sercem.
Rano chodziłyśmy po świeże bagietki do piekarni, którą poleciła nam Żanecia. Ciepła bagietka, z chrupiącą skórką i miękkim wnętrzem plus dodatki wystarczały już za cały posiłek.
A potem — sery, które aż rozpływały się na chlebie. Kupowałyśmy je na lokalnym targu lub sklepikach, czasem zupełnie nie wiedząc, co dokładnie bierzemy, ale za każdym razem było to małe odkrycie.
Dodawałam do sałatki pomidory (które tu smakowały jak niebo!), oliwki, oliwę z octem balsamicznym i melona. Czasem kieliszek lokalnego różowego wina. Wszystko układałam na talerzu i wynosiłam na taras, a dźwięk cykad i fruwających mew był jak muzyka do kolacji.
Przygotowywałam te posiłki sama, ale zupełnie nie czułam się jak w kuchni. To było bardziej jak tworzenie małych obrazów – kolor, faktura, zapach, światło. Przygotowywanie i jedzenie z widokiem na zatokę smakowało podwójnie. Nie gotowałam z przepisów, a raczej z zachwytu i z tego, co podpowiadała mi chwila. I myślę sobie, że to właśnie we Francji tak bardzo lubię — że codzienność staje się rytuałem, a proste jedzenie jest świętem.
Wybaczcie ten kulinarny maraton, ale chcę zapamiętać te pyszności... do następnego razu. Przyda się również do odtworzenia tych pyszności u nas w Magicznym Domku.
Piękne mieszkanie i jego cudny widok z okien i tarasu miał swoją cenę.
Pierwszego dnia naszej francuskiej przygody Villefranche-sur-Mer powitało nas słońcem, śpiewem ptaków i... setką schodów. A może i SETKAMI? W tamtej chwili czułyśmy się, jakbyśmy zdobywały Mont Blanc, niosąc cały swój dobytek. Walizki, torby, siatki z zakupioną świeżo bagietką, (która zdążyła już w trakcie wspinaczki nam wypaść na bruk). Było wszystko. Tylko osła do transportu nam brakowało.
Wspinałyśmy się dzielnie, przystając co kilka stopni, sapiąc jak dwa małe lokomotywki. A ponieważ francuskie miasteczka mają urok kamiennych schodków wijących się jak makaron tagliatelle po wzgórzu, droga do naszego uroczego mieszkanka wyglądała jak trening dla maratończyków.
I wtedy się to stało.
Na półmetku najwyższych schodów, jedna z walizek wyczuła okazję. Może uznała, że wakacje nie są dla niej. Może chciała dołączyć do cykad. W każdym razie... ruszyła. Z pozoru niewinnie. A potem… RUMBLE-RUMBLE-RUMBLE! Jak w filmach akcji zaczęła spadać na dół! Ledwo ją złapałyśmy, bo nie wiem co bym zrobiła, gdybym musiała ją taszczyć na górę od nowa!
Kiedy już dotarłyśmy do naszego maleńkiego mieszkanka — spocone, rozbawione i lekko roztrzęsione usiadłyśmy na balkonie z widokiem na błękit zatoki. W ciszy. Z szumem morza i sercami, które trochę szybciej biły nie tylko od wspinaczki. I wtedy przyszła ta myśl, która zostanie ze mną na dłużej:
Czasem życie to właśnie takie schody. Czasem coś się wymknie spod kontroli. Czasem trzeba gonić walizkę z klapkami na nogach i śmiechem w gardle. Ale jeśli nie tracisz przy tym siebie i masz obok bliską duszę — wszystko wraca na swoje miejsce. A na szczycie zawsze czeka coś pięknego. Czasem widok. Czasem odpoczynek. A czasem świadomość, że dałyśmy radę. I że… następnym razem bierzemy mniej bagażu.



Po wielkiej walizkowej przygodzie nastały dni... bez planu. Takie, w których zegarek przestaje mieć znaczenie, a jedyne, co trzeba to "zdążyć" po świeże bagietki przed południem.
Villefranche budziło się spokojnie. Wąskie uliczki wypełniały się cichymi krokami mieszkańców, dźwiękiem otwieranych okiennic i zapachem kawy z małych kawiarni. Spacerowałyśmy bez pośpiechu, z głową zadartą ku pastelowym fasadom domów, podziwiając zasłony suszące się w oknach i doniczki z ziołami na balkonach.
Codziennie odkrywałyśmy coś nowego, choć krążyłyśmy po tych samych zaułkach — raz malutki sklepik z lawendowym mydłem, innym razem ścianę porośniętą bugenwillą w kolorze malinowego sorbetu.
Największą atrakcją był targ. Taki prawdziwy, bez pośpiechu, bez sztucznego błysku, pełen lokalnych smaków i uśmiechów sprzedawców. Kupowałyśmy tam oliwki w miseczkach, sery zawinięte w papier, lokalne warzywa, a czasem zupełnie niepotrzebne, ale piękne dodatki - bluzkę, żakardową chustę czy też biżuterię. A potem wracałyśmy do mieszkania i z tych zakupów tworzyłyśmy nasz mały piknik — z widokiem na zatokę, rożowym winem i śmiechem.
Jednego dnia wybrałyśmy się do Nicei. Autobus sunął wzdłuż brzegu morza jak w bajce. Zakupy? Oj tak, bo wszystko francuskie wydaje się o niebo piękniejsze i trochę temu urokowi ulegałyśmy. Chłonęłyśmy ten wielkomiejski zgiełk z lekkim dystansem, bo choć było miło, to z ulgą wracałyśmy do naszego spokojnego miasteczka, gdzie czas płynął leniwiej.











Jednego popołudnia ruszyłyśmy w stronę portu. Słońce miękko opierało się na murach, a fale delikatnie obmywały kadłuby małych łódek, które kołysały się ospale, jakby i one właśnie drzemały po obiedzie.
W porcie panowała cisza innego rodzaju — nie taka z dala od ludzi, ale taka, która trwa pomimo ich obecności. Ludzie mówili tu ciszej, jakby z szacunku do przestrzeni i wody.
Zauważyłyśmy grupkę kilku osób, rozstawionych z plenerami i szkicownikami. Malowali. W milczeniu, skupieniu, ale bez zadęcia. Kobieta z siwym kokiem, młoda dziewczyna w lnianej sukience. Ich sztuka nie była wystudiowana, była szczera — jakby chcieli uchwycić to, co i my czułyśmy: spokój i bezczasowość.
Kilka kroków dalej, tuż przy Muzeum Żeglarstwa, starsi panowie grali w karty i wyglądali trochę jak postaci z książki — jakby od lat spotykali się dokładnie w tym miejscu, o tej samej godzinie. Przekomarzali się, komentowali rozgrywki, ale wszystko działo się w rytmie miasta, bez napięcia i poczucia upływu czasu. Usiadłyśmy niedaleko na wygodnej ławeczce. Nie na długo, ale wystarczająco, żeby poczuć się częścią tego obrazu — nie turystkami, nie widzami, ale czymś więcej. Może właśnie dlatego tak lubię to miasteczko. Nie trzeba tu robić wiele, by poczuć się tu jak w domu.





Wieczory były naszym ulubionym momentem dnia. Gdy miasteczko cichło, słońce chyliło się ku horyzontowi, a zatoka przybierała barwy niemożliwe do opisania słowami — otwierałyśmy okna sypialni i siadałyśmy na tarasie, z kubkiem herbaty albo kieliszkiem chłodnego wina w dłoni.
Czasami nie mówiłyśmy nic. Po prostu patrzyłyśmy.
Morze oddychało cicho i spokojnie, jakby powoli zasypiało razem z nami. W oddali mrugały światła łodzi, a domy na wzgórzu rozświetlały się ciepłym, rozproszonym blaskiem. Całe miasteczko wyglądało jak ilustracja z ulubionej książki, do której się wraca, żeby znaleźć ciszę.
W jednym z tych wieczorów, zamiast tylko patrzeć, sięgnęłam po akwarele. Bez planu, intuicyjnie. Pociągnięcie po pociągnięciu — miękkie kontury zatoki, łodzie kołyszące się w porcie, niebo w odcieniach błękitu, odbicia świateł w wodzie. Namalowane z potrzeby serca i z wdzięczności za ten czas, który miałyśmy. Zatrzymała emocję — wdzięczność, spokój i czułość dla tej chwili.
Ten obraz został ze mną, bardziej niż zdjęcia. Może właśnie dlatego, że został namalowany z wnętrza, a nie uchwycony po prostu przez aparat.
Najcenniejsze jednak było to, że mogłyśmy oderwać się od codzienności, obowiązków, pędu, schematów i po prostu pobyć razem. Córka i Mama, kobiety w różnych momentach życia, a jednak tak blisko. Czułam, że obie tego potrzebowałyśmy. Tej ucieczki od świata, spokojnych poranków, wspólnych zakupów, rozmów przy winie i ciszy z widokiem na morze.
Ten wyjazd był jak oddech po długim nurkowaniu.
I mamy ogromną nadzieję, że taki czas uda się powtórzyć. Bo w tym biegu, jaki niesie życie, warto czasem zatrzymać się z kimś, kogo kochamy.
Bo czasem szczęście przychodzi nie w wielkich wydarzeniach, ale w łagodnym świetle zachodu słońca, w chłodzie morskiej wody na stopach i cichym „tu i teraz”. To był cudowny czas.
Dziękuję Wam za poświęcony czas i niebawem wracam z kolejnymi wpisami.
Pomyślałam sobie...a kiedyś,kiedyś tam... pojedzie z Tobą Twoja córka,potem druga a może Synowa?:) czas pięknie zatoczy koło...Wspaniały czas.Ewa
OdpowiedzUsuńOch, jakie widoki. Wspaniale i wzruszająco opisany pobyt w tym sielskim miejscu. Dobry pomysł na taką podróż dwóch bliskich kobietek.
OdpowiedzUsuń