30 stycznia 2024

4 Urodziny Miłoszka i Urodzinowa Chwalipięta

W miniony weekend Miłoszek skończył 4 latka! Mogę więc oficjalnie ogłosić, że w domu mamy już trójkę straszaków a nasze rodzicielstwo wkracza w zupełnie inny wymiar. O tym przekonujemy się już od jakiegoś czasu, bo chociaż z niemowlakami jest więcej pracy pod względem pielęgnacji czy pilnowania każdego ich kroku, to wraz z wiekiem pojawiają się inne wyzwania, które mocno absorbują rodziców. Zaczynam rozumieć znaczenie przysłowia "małe dzieci - mały problem, duże dzieci - duży problem" - chociaż problemem bym tego nie nazwała a właśnie większymi wyzwaniami. Z małymi dziećmi wszystko wydaje się łatwiejsze, o ile pilnujemy planu dnia i zaspokajamy potrzeby dziecka: zdrowego jedzenia, czystości, rozwoju poprzez proste aktywności i zabawki oraz masę przytulasków. Starsze dzieciaki, zwłaszcza gdy jest ich więcej i to w różnym wieku potrzebują atencji, rozmów na temat bieżących spraw, czasu sam na sam z każdym rodzicem, głębszych interakcji z rodzeństwem i co najważniejsze nauki życia w rodzinie. My rodzice musimy być jeszcze większym wzorem w trudniejszych sytuacjach, poznawać głębiej preferencje i zdolności każdego dziecka (już drewniane zabawki czy myszki Maileg nie załatwią sprawy ;)) i mieć zawsze otwartą głowę na trudne pytania, które nie sprowadzają się tylko do poznawania otoczenia czyli co to jest kosmos czy jak rośnie drzewo. Rozmowy i pytania są o wiele głębsze i dotykają naprawdę trudnych obszarów (na temat śmierci, zachowań ludzkich, dojrzewania, radzenia sobie w rówieśnikami itp.). Jest to jedyny moment, gdy my jako rodzice możemy przekazać dzieciom własne wartości. Słowa nie wystarczą, musimy pokazywać to przez nasze działanie. 

Jestem niesamowicie podekscytowania tym co nasze rodzicielstwo przyniesie, ale musze przyznać, że obecnie czuję większą presję niż wcześniej. Nie zastanawiam się już nad tym czy dzieci się dobrze rozwijają, ale czy robię wystarczająco dużo, żeby wyrośli na dobrych, szczęśliwych ludzi.

Wracając do urodzin, to musze stwierdzić, że te zimowe dzieciaki mają trochę pod górkę. Pogoda taka sobie, dopiero co była Gwiazdka i nie wiadomo co sobie właściwie na te urodziny zażyczyć, a wokół panują choroby. I nas to niestety nie ominęło. Miłoszek przed urodzinami miał powracające gorączki i nie chodził do przedszkola, ja a śpiąc z nim i czuwając nad gorączką w nocy podłapałam przeziębienie. Chorowała i moja Mama i mąż i dalsza rodzina, w jednym momencie wszystkich nas zmogło i nikt nie był w stanie sobie wzajemnie pomóc - i jak tu zorganizować przyjęcie? 

Byłam w bardzo kiepskim stanie, ale nie chciałam zawieść Miłoszka, który tak bardzo czekał na ten dzień. Nie chcieliśmy przekładać urodzin (z racji sytuacji rodzinnej z chorym Tatą nauczyłam się, by nie liczyć, że coś się zrobi później, bo ta możliwość może wcale nie nastąpić) i tak zorganizowaliśmy skromne urodziny w pomniejszonym składzie. I wiecie co jest najfajniejsze? Nasze dzieciaki powiedziały, że było naprawdę fajnie! :)

I chyba to też była dobra nauka dla naszych starszaków - nie zawsze jest idealnie i po Twojej myśli, ale zawsze możesz postarać się, by było chociaż na tyle dobrze, na ile pozwolą Ci zasoby i energia. Potem okazuje się, że te wszystkie wartościowe chwile kryją się pomiędzy wierszami niezależnie od sytuacji. :)

Przygotowania zaczęłam od robienia tortu. Pomyślałam, że jak zrobię chociaż to, to jest to kamień milowy i urodziny się odbędą. ;) Na szczęście mój tradycyjny, rodzinny przepis oraz moja wariacja kremu z mascarpone tak już mi weszła w krew, że tort przygotowałam całkiem sprawnie wieczór wcześniej.


Miłoszek zażyczył sobie tort z Muminkiem. Planowałam oczywiście zrobić tort w różnych kolorach a figurkę z masy cukrowej (a nawet miałam w głowie by odzwierciedlić całą dolinę!), ale choroba wymusiła znacznie prostszą formę, która ostatecznie wyszła bardzo uroczo. Udekorowałam tort w domowym klimacie z borówkami i kiwi i zrobiłam tekturową plakietkę z Muminkiem. :)



Do urodzin w klimacie Doliny Muminków przygotowałam się wcześniej zamawiając dla dzieci Muminkowe słodycze (nasi najmniejsi goście zawsze dostają paczuszkę ze smakołykami) oraz serwetki.
No cóż ostatecznie okazało się, że jedynymi dzieciakami była nasza trójeczka...


Chociaż gości miało być znacznie mniej, nie mogłam sobie odmówić przybrania na tą okoliczność stołu. Zazwyczaj przy stole lewo mieszczą się dorośli, a dzieci mają stół przyszykowany obok w kuchni. Tym razem ze względu na ograniczoną ilości gości, dzieciaki mogły spokojnie siedzieć z nami przy jednym stole. :)





Serwetki z Muminkami były przeurocze i nadawały tajemniczego klimatu. Wszystkie Muminkowe akcesoria kupiłam TU.


Chociaż pierwotnie menu miało być mocno rozbudowane dla większej ilości osób, tym razem uprzedziłam wszystkich, że będzie skromnie ale mam nadzieję, że mimo wszystko pysznie i aromatycznie. Zrobiłam po prostu tyle na ile starczyło mi sił.

Zdecydowałam się na zupę krem z pieczonych pomidorów oraz grzanki Bruschetta z pomidorami oraz gruszką i serem bleu.


Do piekarnika wkładamy pomidory na gałązkach (przy niektórych zostawiając szypułki) oraz 4 duże pomidory, papryczkę chili bez pestek i czosnek w całości. Solimy, polewamy obficie oliwą z oliwek i pieczemy ok. 30 min w temperaturze 180 stopni.


Siekamy 2 czerwone cebule i smażymy je w garnku na średnim ogniu (na masełku klarowanym lub oliwie) aż się zeszkli.


Następnie do cebuli dodajemy 4 łyżki octu balsamicznego i smażymy aż spulchnieje od czasu do czasu mieszając.


Do garnka wlewamy wszystkie warzywa wraz z puszczoną przez nie wodą i oliwą. A upieczony czosnek wyciskamy ze skórki.


Dolewamy szklankę wody i blendujemy zawartość całego garnka (najlepiej w 2 turach) na gładki krem. Możemy teraz przyprawić według uznania solą i pieprzem.


Bagietkę kroimy na podłużne kawałki i smarujemy czosnkiem oraz oliwą.


Na ciepłe pieczywo nakładamy pokrojone pomidory z czosnkiem i bazylią lub z gruszką i serem bleu.

Zupę podajemy z kleksem śmietany i posypujemy świeżą bazylią.


Danie jest bardzo aromatyczne!



Dobrze, że nasza kochana ciocia Zuzia przyjechała!



To czas na tort dla naszego chłopca!


To prawda, że to najmłodsze dziecko zostaje w głowie malutkie znacznie dłużej niż rodzeństwo, gdy wracam wspomnieniami do 4 urodzin Marysi (tu) czy 4 urodzin Gabrysi (tu) wydawały mi się znacznie "doroślejsze". A może tak jest z dziewczynkami? :)



Czas na rozpakowywanie prezentów!



Coś nas wzięło na te przytulaski! Tu Zuzia, Moja mama na dnie, dzieciaki, z tyłu ciocia Zosia na nich Babcia Jola i jak tylko zrobiłam zdjęcie rzuciłam się i ja! :) 

Ostatnio mieliśmy naprawdę ciężki okres i wiele trudnych sytuacji, a w rodzinie jest największa siła. Cała reszta to tylko dodatki, które są oczywiście ważne, ale ostatecznie to nie wykwintne dania na przyjęciu czy fikuśne przybranie tortu liczy się najbardziej.


Ponieważ pojawił się taki rumor, że nie było gwiazdkowej chwalipięty, to śpieszę się z prezentami Miłoszka. :)

Nowy strój Spidermana. Ten porządniejszy (H&M), bo poprzedni rozpadł się na kawałki przez częste noszenie. :)


Książeczki z Kubusiem Puchatkiem. (Czytamy z Miłoszkem codziennie, wiec ucieszył się bardzo!)


Co zestawu Country od Playmobil, którymi często się bawią, dołączyli dwaj jeźdźcy. :)


Miłoszek to taki trochę gadżeciarz, wiec lubi a to figurki a to zegarek.
 

Muminkowe słodycze oraz breloczek.


Puzzle!



I trochę akcentu z Batmanem - zestaw lego (złożyli już następnego dnia!) i figurka.


Chłopięcy świat. :)


Wiem, że coś Muminkowego jeszcze trafi dla Miłoszka od wujka, wiec wkleję przy okazji. 

A z sentymentu zapraszam Was na poprzednie urodziny tego uroczego chłopca - ależ on rośnie!
1 urodziny (tu) - 2 urodziny (tu) - 3 Urodziny (tu)

Chociaż było trochę przeciwności losu i urodziny wyprawiłam ostatkiem sił, to bardzo cieszę się na ten rodzinny czas za nami. 
Co prawda już w nocy po urodzinach cała się trzęsłam i miałam największe w życiu dreszcze, a następnego dnia nie wstałam z łóżka nawet na sekundę i nadal nie mogę się z tej choroby pozbierać, to przygotowując dla Was ten wpis radość wypełnia moje serce. 
Z biegiem lat priorytety w mojej głowie nabierają na sile. I dobrze mi z tym. :)

Ściskam Was kochani i wracam niebawem z następnym wpisem. :*
SHARE:

17 stycznia 2024

Myśli przeplecione książką i przepisem: Gulasz z kopytkami z batatów, Łakome i Wybór

Kochani, na wstępie ogromnie dziękuję Wam za tak ciepłe przyjęcie nowego cyklu na blogu. Oczywiście będą pojawiały się też inne wpisy, ale póki co trwam w klimacie zimowania i radzenia sobie z wszelkimi problemami odreagowując i wyciszając się w naszym domku. Mój odruch obronny i chęć życia w zgodzie z porami roku podpowiadają mi, by starać się w pełni korzystać z zimowej aury. To dobry czas na wyciszenie, domowe porządki, czytanie książek, przemyślenia i kreatywne aktywności w zaciszu domowym, na które będzie znacznie mniej czasu w sezonie wiosenno-letnim. Wtedy mam inne plany, które będą wymagały czasu, dlatego staram się nie narzekać na zimową aurę za oknem, a wręcz się z niej cieszyć. Obecnie brakuje mi trochę więcej czasu spędzonego na świeżym powietrzu, więc może w nadchodzący weekend wybierzemy się z dziećmi na sanki i ulepimy bałwana. Powinniśmy zadbać o regularny kontakt z naturą niezależnie od panującej pogody na zewnątrz.

Lubię zmienność pogody. Cała paleta nastrojów i barw. Dziś biała pierzynka w całej okolicy, a jeszcze parę dni temu siarczysty mróz i oszroniona roślinność w ogrodzie.

Doceniam wtedy fakt, że mamy ciepło w domku i... prąd na poddaszu. Kto pamięta jak dwie zimy nie działały u nas żadne boczne kontakty? Uważam bowiem, że boczne lampki to jeden z ważniejszych atrybutów pozwalających przetrwać jesienne szarugi oraz zimowe wieczory. 

W naszym domu praktycznie nie używamy górnych świateł - służą nam tylko do chwilowego zapalenia, gdy coś szybko musimy odnaleźć w danym pomieszczeniu. Wieczorami palimy po 2-3 lampki boczne w pokoju, w którym przebywamy. Jeśli dzień jest wyjątkowo ciemny i ponury oraz przeważają zimne tony przedzierające się do wewnątrz, wówczas ciepłe światło lampek umilają nam nastrój. To przyjemne uczucie czuje wewnątrz siebie. To kolejny dowód na to, że wystarczą drobne rzeczy, by pozytywnie wpływać na swoje samopoczucie.

Czytam, dużo czytam i jestem tym faktem zachwycona. Zaczęłam jeszcze świadomiej rezygnować z pewnych rzeczy. Niestety lub stety, nie jesteśmy w stanie w życiu robić wszystkiego na raz. Wybieram wiec to co mi bardziej służy. Ograniczam media społecznościowe i korzystanie z telefonu, jestem też bardzo w tyle jeśli chodzi o filmy i seriale. Nawet nie nadrobiłam ostatniego sezonu "The Crown", na który tak czekałam. Jeszcze znajdę na niego chwilkę, ale póki co cieszę się dobrą passą jeśli chodzi o czytanie. W połowie stycznia mam już 3 dobre książki za sobą. O pierwszej już pisałam, więc czas na dwie kolejne, które ostatnio przeczytałam.

W zeszłym wpisie pokazałam książkę balsam, dzisiejsze to będą małe trzęsienia ziemi.

Mam swoją "playlistę" książek do przeczytania (mam wiele kupionych, które czekają w kolejce), lecz wciąż pewne pozycje same mnie odnajdują wołając o przeczytanie. Gdy trafiłam na listę najlepszych książek z 2023 roku mocno zaintrygowała mnie pozycja "Łakome" Małgorzaty Lebda. Przyciągnęła mnie wiejska sceneria i wątek choroby, który w naszej rodzinie jest nam bliski i nie staram się od niego uciekać. Zastałam jednak coś głębszego. Książka bardzo mnie zaskoczyła kontrastami. Fabuła bardzo prosta, jednak tak wiele się dzieje w sferze uczuć. Słowa niesamowicie oszczędne, czasami wręcz zimne ordynarne, ale zarazem pełne przekazu, wewnętrznego ciepła i poetyckości. Książka pełna skrajności, które tworzą całość. Prosta, ale niezwykle głęboka w przekazie. Nie jestem pewna czy to książka dla każdego, mnie jednak zachwyciła.

To co lubię w książkach to spontaniczny impuls, który powoduje, że do mnie trafiają. Z pewnością przyciąga je tematyka, która mnie interesuje, ale lubię myśleć, że po prostu podsuwa mi je jakaś wyższa siła. Tak też było z książką "Wybór. Przetrwać niewyobrażalne i żyć" Edith Eger.

To nie jest tak, że tematyka wojenna mnie szalenie interesuje. Przyznam, że w pierwszym odruchu historia holokaustu wręcz mnie odstrasza i narusza mój wewnętrzny spokój. Jednak jednocześnie czuje głębokie przyciąganie, by się z tą historią na nowo zmierzać. To nie jest moja pierwsza pozycja tego typu. Głęboko polecam "Człowiek w poszukiwaniu sensu" Viktora Emila Frankla - książkę  opartą na przeżyciach autora, która opowiada o straszliwych doświadczeniach wojennych, a później łączy przemyślenia z ogromną wiedzą psychologiczną. Autor próbuje odkryć, jak powstaje w człowieku niesamowita chęć przetrwania w skrajnie okrutnych okolicznościach. Nawiązując do doświadczeń z obozów koncentracyjnych, autor zastanawia się, co sprawia, że ludzie nawet w takich miejscach mogą zachować wolę życia i zakłada, że najważniejszą potrzebą każdej osoby to poszukiwanie sensu. Książka "Wybór" jest bliźniaczą pozycją, jednak opowiedzianą przez kobietę, która trafiła do obozu mając 16 lat, by później na bazie swoich doświadczeń móc prowadzić własną praktykę (zostaje psychologiem) i dochodzi do cudownych wniosków na temat życia człowieka.

I chociaż tematyka wydawać się może okrutna, to ma ogromny pierwiastek ludzkiej siły i nadziei. Myślę, że książki mogą nas koić jak i brutalnie oczyszczać. Oba sposoby są nam potrzebne i po oba rodzaje literackich uczt staram się sięgać naprzemiennie. W trakcie czytania tej książki miałam pewien incydent. Zgasiłam światło o 24 i nie mogłam zasnąć. Problemy dnia codziennego jednocześnie mieszały się z naruszoną wrażliwością przez czytaną historię. Zeszłam na dół, by zrobić sobie herbatę i przez bite 40 min płakałam. Wyszły wszystkie moje stłumione emocje, na które w ostatnich tygodniach nie było "czasu". Paradoksalnie ta książka mnie uwolniła. Czy odważę się w końcu przeczytać "Wybór Zofii" lub chociaż obejrzeć kultowy film z Meryl Streep? Chociaż jestem orędowniczką spokoju i dbania o swój dobrostan, to jednocześnie jestem mocno za tym, by w życiu wychodzić ze strefy komfortu, zwłaszcza, gdy pewne doświadczenia czy przeczytane książki mogą dotknąć głębszych zakamarków naszej duszy i człowieczeństwa.

Ale każde trzęsienie ziemi mogą uspokoić zapachy z kuchni...

Dziś kolejny przepis z Magicznego Domku. Gulasz z piwem i kopytkami z batatów. 

To nie jest typowy przepis na szybko, ale z pewnością taki, który pomaga w kuchni się trochę zatracić (a to też jest całkiem dobry sposób na radzenie sobie ze stresem i problemami). :)


Do gulaszu użyłam 400g wołowiny i 400g wieprzowiny i obtoczyłam pokrojone kawałki w 4 łyżkach mąki.


Na kuchence stawiam kociołek (może być też normalny, głębszy garnek), do którego będę wrzucała po kolei podsmażone produkty.
Na osobną, dobrze rozgrzaną patelnię z oliwą oliwek wrzucam w 2 turach mięso otoczone mąką. Często mieszam i czekam aż zbrązowieje. Podsmażone mięso przekładam do rondelka.
Następnie podsmażam 100g pokrojonego boczku, a następnie dodaję 3 czerwone cebule pokrojone w półplasterki (dodaje szczyptę cukru brązowego). Duszę aż zeszkli się cebula i następnie ją również przekładam do kociołka.


Już bezpośrednio do kociołka dodaję pokrojone warzywa: 3 łodygi selera naciowego, 2 pietruszki i 2 marchewki pokrojone w kostkę, 4 ziemniaki oraz świeże zioła (rozmaryn lub tymianek). Ja w tym przypadku dodałam nasz tymianek z ogrodu, który pomimo zimy, pięknie się trzyma. :)


Następnie wszystko zalewamy 2 puszkami piwa (1 litr). Gdyby piwo nie zakryło wszystkich składników, można dolać trochę wody (nie więcej niż szklankę). Piwo spowoduje, że wołowina skruszeje i będzie miękka, natomiast 2,5 godzinna obróbka termiczna pozbawi go zawartości alkoholu.


Doprowadź do wrzenia i zmniejsz ogień i gotuj przez 2,5 godziny. W tym czasie przygotujemy kopytka.
 

Kopytka z batatów i z ziemniaków (ok. 1kg razem - proporcie pół na pół). Bataty kroimy, polewamy oliwą i solą i pieczemy ok. 25 min w piekarniku nagrzanym do 190 stopni. W tym czasie w garnku gotujemy do miękkości ziemniaki z solą.


Gdy warzywa są ciepłe, rozgniatamy je w jednym garnku.


Zostawiamy chwilę do ostudzenia.


Na stolnice (trochę żałuję, ze swojej nie wyciągnęłam, bo ciasto na kopytka jest przecież bardziej lepkie ;) ) wysypujemy 250g mąki, łyżeczkę soli, rozgniecione bataty i ziemniaki, 1 jajko oraz zioła (ja dodałam tymianek, ale może być też rozmaryn czy posiekana bazylia).


Zagarniając mąkę do środka zagnieść składniki w luźne i lepiące się ciasto. Podczas formowania dosypywać w razie potrzeby mąką. Następnie ciasto podzielić na 2 części a następnie połówki na 3 części. Z każdej z 6 części będziemy formować wałeczek.


Następnie pokroić na kopytka i posypać mąką. 


Uwaga, mogą się posklejać i nie będą idealne, ale to nic nie szkodzi - lubię jak dania wyglądają domowo.


Kopytka wrzucamy w 2 partiach na zagotowaną i posoloną wodę w dużym garnku. Gotujemy do wypłynięcia na powierzchnię (ok. 3 minuty) i wyjmujemy łyżką cedzakową.


Warto kluseczki przygotować tuż przed podaniem. Gulasz po 2,5 godziny powinien być już gotowy, ale warto sprawdzić czy mięso (zwłaszcza wołowe - to ciemniejsze będzie miękkie). Oczywiście mieszając na sam koniec, doprawiamy dodatkowo gulasz solą i pieprzem. 

Pycha! Danie idealne nie tylko na obiad ale też rodzinne przyjęcie (gulaszu spokojnie starczy ale wtedy zrobiłabym więcej kopytek).

Zimowe dni i różne przemyślenia mogą też trochę osłabić. Czasami ta słabość potrzebna nam jest by paradoksalnie nabrać siły. Ważne jest też wsparcie najbliższych, którzy pozwalają Ci odpocząć i jeszcze przyniosą przepyszne śniadanko do łóżka. Kochane skarby!

Druga cześć stycznia zapowiada się bardziej towarzysko, więc póki co korzystam z chwil na porządki w domu. Ponieważ nie mam aż tyle czasu, by zrobić generalne oczyszczanie, to trzymam się zasady małych kroczków. I tak sprzątnęłam ostatnio szufladę w łazience, sprawdzając daty ważności i porządkując zapasy. To dobry sposób również na zaplanowanie zakupów na nadchodzący rok. Ja już wiem, że nic nie kupuję, bo mam jeszcze sporo kremów w kolejce, a raczej dążę do minimalizowania pielęgnacji. Paradoksalnie to założenie daje mi spokój ducha i wiem czego unikać (np. mojego algorytmu na Instagramie, który podpowiada mi wszelkie kosmetyczne nowości ;) )


A jeśli jeszcze jesteśmy w temacie samorozwoju oraz doskonalenia komunikacji miedzy bliskimi nam ludźmi (oba aspekty mocno wpływają na jakość naszego życia), to polecę Wam serię na HBO Brene Brown: Atlas serca. 

Jest to mini serial dokumentalny, który zgłębia ludzkie emocje na podstawie zebranej wiedzy z zakresu psychologii na przykładach najważniejszych cytatów oraz scen z całej kinematografii. Wszystkie najważniejsze emocje omawiane są z aktywnym udziałem publiczności. Gdy bliska osoba chciała ten dokument ze mną obejrzeć od razu pomyślałam, że chętnie obejrzę, bo lubię tą tematykę, ale jako osoba dość dobrze odczytująca wszelkie emocje, będzie to dla mnie typowo ugruntowaniem wiedzy. Jak się okazało wiele poruszanych aspektów mnie bardzo zaskoczyło, jak również niesamowicie spodobała mi się sama koncepcja, że trafne nazwanie danej emocji przez sobą, jak również w trakcie rozmowy z drugim człowiekiem ma realny wpływ na jakość komunikacji. Człowiek bardzo często spłyca emocje do trzech kategorii: wściekły (angry), smutny (sad), szcześliwy (happy) - a prawda jest taka, że emocje, które odczuwamy w danych momentach życia mają wiele odcieni a ich dosłowne nazwanie pomaga nam je zrozumieć i się z nimi zmierzyć. Zawiera też masę ciekawostek jak języki różnią się w nazywaniu uczuć (okazuje się, że te europejskie mają jeszcze szerszy zakres). Jeśli interesuje Was ta tematyka to gorąco polecam Atlas serca, który w przystępny sposób może odmienić spojrzenie na siebie i drugiego człowieka. Warto dawkować sobie 40 minutowe seanse, by zostawić sobie przestrzeń na przemyślenie poruszanych tematów.

Najlepszego kochani i do napisania już niebawem! Mam nadzieję, że druga część cyklu również przypadła Wam do gustu. :)

SHARE:
© Magiczny Domek. All rights reserved.
Blogger Templates by pipdig